
![]()
Godzilla: Ostatnia wojna (2004)
Gojira Fainaru Wozu
Godzilla: Final Wars
„Godzilla: Final Wars” z 2004 roku jest filmem jedynym w swoim rodzaju. Toho przygotowało go na pięćdziesiątą rocznicę narodzin Godzilli i włożyło w niego wszystko, co tylko mogło — nostalgię, chaos, energię, humor, walki, kicz, miłość do klasyki i niepowtarzalną wizję japońskiej popkultury. Powstało kino tak bardzo ekstremalne, że do dziś wywołuje emocje: jedni go uwielbiają, inni kręcą głową, ale nikt nie przechodzi obojętnie. To film, który bardziej przypomina szaloną przejażdżkę rollercoasterem niż tradycyjne monster-movie. I właśnie dlatego stał się niezwykłym, pożegnalnym akcentem dla całej ery Millennium.
Od pierwszych minut czuć, że „Final Wars” nie zamierza udawać niczego poważnego. Godzilla zostaje zamrożony na początku filmu, niemal jak bóg uśpiony w lodowej kaplicy, podczas gdy świat wpada w nową epokę, w której ludzie żyją w pozornej harmonii po wcześniejszych starciach z licznymi kaijū. Ta harmonia szybko okazuje się złudzeniem. Z niewyjaśnionych powodów potwory zaczynają atakować miasta na całym świecie — od Sydney, przez Szanghaj, aż po Paryż. To nie jest już historia o Japonii, ale o całej planecie zagrożonej siłą, której nie da się kontrolować. W tym globalnym chaosie pojawiają się tajemnicze istoty znane jako Xilien — humanoidalni kosmici, oferujący ludzkości „pomoc” w walce z kaijū. Ich uśmiechy i gładkie słowa szybko okazują się maską. Za ich działaniami kryje się manipulacja, a za manipulacją — próba przejęcia całej Ziemi.
To właśnie na tym tle buduje się główna oś „Final Wars”: świat potrzebuje Godzilli, ale Godzilla śpi pod lodem, jakby obserwował upadek ludzkości z dystansu. Większość potworów, które atakują miasta, to klasyczne stworzenia z dawnych filmów — Anguirus, Rodan, King Caesar, Hedorah, Gigan — wszystkie powracają, jako swoisty ukłon w stronę pięćdziesięciu lat historii kaijū. Powraca też najbardziej dyskutowany „gość specjalny”: Zilla, czyli amerykańska Godzilla z 1998 roku, użyta tutaj w sposób, który stał się legendarny. To dokładnie ten rodzaj humorystycznej zemsty Toho, która bawi i jednocześnie pokazuje, jak pewna była swojej wizji potwora.
Tymczasem w tle rozwija się równoległa historia ludzi: wojowników z formacji M-Fighters, mutantów wyposażonych w niezwykłe zdolności, którymi kieruje charyzmatyczny kapitan Gordon — jedna z najbardziej charakterystycznych postaci w całej serii. To właśnie oni, nie mniej istotni niż same potwory, próbują odkryć prawdę o Xilienach i znaleźć sposób na przebudzenie Godzilli. „Final Wars” jest w gruncie rzeczy hołdem także dla tokusatsu i kina akcji: sceny walk mutantów z kosmitami przypominają momentami zarówno „Matrixa”, jak i klasyczne filmy o sztukach walki. Jest w tym kicz, ale jest też świadoma zabawa gatunkiem, której nie sposób odmówić uroku.
Moment przebudzenia Godzilli jest jednym z najpiękniejszych w całym filmie — monumentalny, niemal ceremonialny, jakby w końcu wrócił gospodarz imprezy, na którą zaproszono już wszystkich gości. Od tej chwili zaczyna się właściwa część „Final Wars”: Godzilla wędruje przez świat i po kolei pokonuje potwory rozmieszczone przez Xilien. Każdy pojedynek jest krótki, dynamiczny i pełen energii — często bardziej przypomina żartobliwy pojedynek wrestlingowy niż poważne starcie potworów. Ale taka jest natura „Final Wars”: to celebracja, nie dramat. To wyścig przez historię kaijū, w którym każdy klasyczny potwór dostaje swój moment, a Godzilla przypomina wszystkim, dlaczego jest królem.
Kulminacją filmu jest starcie z potężnym Keizerem Ghidorah, który nie tylko stanowi największe fizyczne zagrożenie, lecz także symbolizuje odwieczną walkę Godzilli z największym przeciwnikiem w historii uniwersum. Walka jest przesadzona, spektakularna i pełna rozmachu, typowego dla filmów z początku XXI wieku, które kochały przerysowanie bardziej niż realizm. To pojedynek bogów w samym środku pustkowia, czysty teatr destrukcji, jednocześnie piękny i absurdalny.
„Godzilla: Final Wars” jest filmem, który z pełną świadomością celebruje kicz. To kino totalne, pełne wolności twórczej, które nie wstydzi się ani swoich efektów, ani stylu, ani inspiracji. Jest trochę jak koncert największych przebojów — scena za sceną rzuca w widza kolejnymi odniesieniami, powrotami, żartami i hołdami. Jest w tym nostalgia, ale nie taka sentymentalna, lecz szalona, energetyczna, wręcz punkowa. Ryuhei Kitamura, reżyser, przenosi na ekran swoją estetykę szybkiego, wojowniczego kina akcji i łączy ją ze spuścizną Toho bez najmniejszego skrępowania.
A jednak pod całą tę warstwą humoru i chaosu kryje się też coś poważniejszego: „Final Wars” to pożegnanie. Ostatni film Toho o Godzilli na prawie dekadę. Ostatni film klasycznego kostiumowego kaijū na wiele lat. Ostatni krzyk ery Millennium, zanim potwór miał zniknąć, ustąpić miejsca nowemu pokoleniu widzów, nowym technikom, nowej interpretacji. Dlatego czuć tu emocję — w scenach bitew, w zderzeniu potworów, w samej końcowej drodze Godzilli.
To film, który jednych odpycha, innych zachwyca, lecz każdemu przypomina, że kino kaijū może być wszystkim: dramatem, horrorem, widowiskiem, komedią, a nawet szalonym, nieco anarchistycznym koncertem wspomnień. „Final Wars” to ostatni wielki fajerwerk klasycznego kina Godzilli — głośny, chaotyczny, przerysowany i absolutnie niezapomniany.